Ręce mi się trzęsą jak przed dodaniem prologu :P
Dwa lata później
Był to jeden z tych dni, kiedy trybuny na Santiago Bernabeu,
wypełniły się do ostatniego miejsca. Po murawie, jednego z
najsłynniejszych boisk na świecie, biegali piłkarze dwóch
najpotężniejszych klubów Hiszpanii, których nie ma
potrzeby przedstawiać. Ich potyczkami od wielu lat żył cały świat
i tak też było tego dnia.
Kibice w szampańskich nastrojach obserwowali poczynania swoich
piłkarzy. Z każdą upływającą minutą emocje wzrastały, gdyż
wynik wciąż pozostawał nierozstrzygnięty, a obie drużyny znane
były ze swojej zaciętej walki do ostatniej sekundy.
Ileż to razy w dziewięćdziesiątej minucie, kiedy kibice tracili
już nadzieję na to, że jedno z zer na tablicy wyników,
zmieni się w inną liczbę, piłkarze wypracowywali piękną akcję,
po której padała równie wspaniała bramka?
Ile razy, kiedy drużyna przegrywała ważny mecz, piłkarze
mobilizowali się by wywalczyć trafienia na wagę wygranej?
Był to mecz decydujący o mistrzostwie Hiszpanii. Jeśli piłkarze z
Madrytu, daliby sobie strzelić bramkę, podtrzymaliby nadzieję
piłkarzy i kibiców Barcelony, na to, że to ich klub znajdzie
się na szczycie tabeli. Jeśli jednak to oni strzeliliby bramkę
blaugranie, ta nie miałaby już nawet głupiej, matematycznej szansy
na wywalczenie mistrzostwa. Obie drużyny zdawały sobie sprawę z
wagi tego meczu. Dlatego tak zawzięcie ostrzeliwały wzajemnie swoje
bramki, dlatego obrońcy i bramkarze byli czujniejsi niż zwykle i
kiedy tylko futbolówka zbliżyła się do bramki, natychmiast
lądowała gdzieś poza boiskiem, wybita przez bramkarza, bądź
jednego z defensorów.
Kibice obu drużyn wiedzieli, że nie pozostanie tak do końca.
Byli tego pewni. Wiedzieli, że ten mecz nie może zakończyć się
bezbramkowym remisem.
I oczywiście mieli rację.
Messi przymierzył się do strzału. Uniósł nogę, by nadać
uderzeniu wystarczającą siłę na zwycięskie trafienie, a kibice
Barcelony przybrali pozycję gotowości do radosnych podskoków
by świętować zwycięstwo swoich piłkarzy. W ostatniej chwili ich
plany pokrzyżował młody obrońca Królewskich, który
wybił piłkę spod nóg Argentyńczyka, a ten zamiast piłki
trafił w kostkę piłkarza Realu.
Nacho upadł na murawę, modląc się by sędzia zastosował
przywilej korzyści.
Piłka zatoczyła szeroki łuk w powietrzu i jakby sterowana przez
kogoś kto był sercem za Madrytem, upadła idealnie pod nogami
Moraty, który rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś komu
mógłby ją podać, gdyż strzał na bramkę mógłby
być odrobinę ryzykowny. Nie chciał ryzykować, ten mecz był zbyt
ważny na zabawę w ryzyko. Kopnął futbolówkę, a ta
potoczyła się między nogami Gerarda Pique, wprost do Jesego.
Alvaro przyspieszył tempo, wyprzedził dwóch innych piłkarzy
Barcelony, cały czas obserwując zamiary kolegi. Jese postanowił
strzelać. Piłka zeszła niestety zanadto w prawo i nie wpadłaby do
bramki gdyby nie czujny Morata. Wybił się obunóż, a piłka
odbita od jego głowy, wyminęła Victora Valdesa i wpadła do
siatki. Upadł boleśnie na murawę, ale ból był niemal
niewyczuwalny kiedy usłyszał ryk kibiców. Biała fala
wzniosła się na trybunach Santiago Bernabeu i gdyby nie panujące
tam ograniczenia na pewno zalałaby murawę na stadionie. Alvaro
dostrzegł jeszcze Victora Valdesa siadającego bezradnie przy
bramce, a potem nie widział już nic. Koledzy rzucili się na niego
bez opamiętania. Ściskali go w dzikiej euforii i przyłączyli się
do tego nawet piłkarze z ławki rezerwowych. Tylko Nacho, który
siedział poza linią boiska musiał cieszyć się z dala od nich,
mając do towarzystwa jedynie sztab medyczny, przypatrujący się
jego nodze.
Mistrzostwo Hiszpanii wróciło do białej części Madrytu.
*
Byłam taka dumna.
Nie istniały chyba słowa, którymi mogłabym opisać to co
poczułam w momencie kiedy piłka wpadła do siatki i to po strzale
Alvaro. Jestem pewna, że nawet najwięksi kibice nie wiedzieli jakie
to uczucie. Jedyną osobą, która ewentualnie mogłaby mnie
zrozumieć, była mama Alvaro, ale wolałam z nią o tym nie
rozmawiać. Bardzo mnie lubiła, do czasu kiedy dyskretnie nie
przypominałam jej, że nie jest już najważniejszą kobietą w jego
życiu, a z całą pewnością tak potraktowałaby mój wyraz
dumy w obecności jej osoby.
Nie dane mi było jednak okazać mojej radości samemu Alvaro, gdyż
Manuela siłą wytargała mnie ze stadionu, by zająć się
przygotowaniem skromnego przyjęcia dla naszych piłkarzy. W końcu
dzisiejsze zwycięstwo było ich zasługą. Rosita pojechała z Nacho
do szpitala, więc musiałyśmy sobie poradzić we dwójkę.
Kiedy dotarłyśmy do mieszkania Manueli i Jesego, odrobinę
przeraziła mnie myśl, że miałabym coś robić w ich pięknej
kuchni, narażając ją na zniszczenie. Całe szczęście Manuela
miała w większości gotowe potrawy, a moim zadaniem było jedynie
rozłożyć to wszystko na talerze.
Po jakimś czasie do mieszkania wpadli Jese z Alvaro przerywając
nasze babskie plotkowanie. Śpiewali głośno hymn Realu Madryt.
Dobrze, że nie słyszał tego Placido Domingo, bo nie byłby
zadowolony z takiej adaptacji pieśni, którą w oryginale
śpiewał on.
Kiedy tylko Alvaro zamknął drzwi, wskoczyłam na niego, obejmując
go nogami w pasie, a rękami mocno przytrzymałam się za jego szyi.
Pocałowałam go dokładnie tak jak dwa lata temu, kiedy po raz drugi
wylądowałam na madryckim lotnisku, a on już tam na mnie czekał.
Tak jakbyśmy nie widzieli się od długiego czasu.
Dopiero Jese przywrócił nas na ziemię.
-Nawet nie myślcie, że dam wam świętować w naszym łóżku.
-Jese! - Manuela trzepnęła go lekko w głowę.
-Racja – powiedział, łapiąc się odruchowo w miejsce, w które
uderzyła go jego dziewczyna. - Jestem niegościnny. Skoro Manuela
wam pozwala...
-Chodźmy do salonu, bo tutaj trochę ciasno – zaproponowała
Manuela, przerywając Jesemu jego wypowiedź, w obawie przed jej
dalszym ciągiem.
Puściła nas przodem, a kiedy już znaleźliśmy się w salonie
usłyszeliśmy głośne aua Jesego, któremu
najwyraźniej ponownie się oberwało za swoje niecne żarciki. Tym
razem mocniej.
Siedzieliśmy, rozmawiając na różne tematy. Wspominaliśmy
moją pierwszą wizytę w Madrycie, która zaważyła na całym
moim życiu. Była przy tym kupa śmiechu, zwłaszcza kiedy Manuela
przypomniała sobie nieudolne próby Nacho zwrócenia na
siebie uwagi Rosity, poprzez flirtowanie ze mną. Teraz ich z nami
nie było, ale Rosita już dała nam znać, że są w drodze.
W trakcie czekania Jese i Alvaro zdążyli już zjeść dużą część
tego, co przygotowała Manuela. Hiszpanka westchnęła ze
zrezygnowaniem, patrząc na naczynia, które po sobie
zostawili.
-Mógłbyś zanieść te talerze do zmywarki? - poprosiła
swojego ukochanego. - Przydaj się na coś.
-Daj mi spokój! Przecież wiesz, że nie umiem posługiwać
się tym ustrojstwem...
-Boże, Jese! - Manuela chwyciła się bezradnie za głowę. - Jestem
pewna, że na wojnie byłbyś jedną z pierwszych ofiar.
-Cieszę się, że we mnie wierzysz, kochanie – odparł Rodriguez z
przekąsem. - Właśnie wywalczyłem dla nas mistrzostwo Hiszpanii, a
ty masz czelność mówić, że zginąłbym na wojnie?
-Ty wywalczyłeś? - powiedział Alvaro z udawanym oburzeniem. - Twój
niecelny strzał byłby naszą porażką, gdybym nie rzucił się z
poświęceniem żeby odpowiednio go ukierunkować...
Ich przekomarzanki przerwało ciche chrząknięcie. Odwróciliśmy
głowy w tamtą stronę i ujrzeliśmy Nacho z usztywnieniem na nodze,
podtrzymującego się na kulach.
-Mówiliście coś o poświęceniu?
-Było otwarte to weszliśmy! - oznajmiła z uśmiechem Rosita, która
wyrosła nagle zza jego pleców, po czym rozsiadła się między
mną a Manuelą.
-Alvaro – Jese zwrócił się do mojego ukochanego - mówiłeś
coś o poświęceniu? - powtórzył pytanie Nacho, wskazując
ręką na jego nogę.
-No wiesz co Nacho? - spytał z politowaniem Morata, ignorując
Jesego. - Takiemu karzełkowi dać się tak urządzić? No
wstydziłbyś się!
-Cóż – wzruszył ramionami, siadając obok Alvaro na sofie.
- Najważniejsze jest chyba to, że ten, jak to ująłeś, karzełek
poza tym, że przyczynił się do tego – uniósł delikatnie
usztywnioną nogę – nie ma innych powodów do świętowania.
-Za to my mamy! - Jese klasnął w dłonie, po czym chwycił
szampana, którego Manuela przed nim dokładnie ukryła. I to
bynajmniej nie pod stołem, skąd go wyciągnął. - Och... chwila.
Gdzie my tu zmieścimy kieliszki? - spojrzał na zabałaganiony stół
i zebrawszy szybkim ruchem puste talerze, ruszył w stronę kuchni.
Manuela uśmiechnęła się dumna, iż jej ukochany w końcu raczył
jej pomóc. Niestety uśmiech z jej twarzy zniknął tak szybko
jak tylko się na niej pojawił. Tuż po zniknięciu Jese, z kuchni
dobiegł dźwięk tłuczonego szkła, który idealnie zgrał
się z jego przeraźliwym wrzaskiem.
-Uuuuuups – skwitował, doprowadzając swoją dziewczynę do
skrajnej rozpaczy, która szybko przerodziła się w
niepohamowaną agresję.
-Rodriguez ty ośle patentowany! - wydarła się, zmierzając w
stronę kuchni.
W ten sposób, Jese już nigdy nie został poproszony o
jakąkolwiek pomoc przy czynnościach, w których stwarzał
potencjalne zagrożenie dla siebie, innych ludzi w pobliżu i
sprzętów domowych.
Ta drobna strata, w postaci kilku stłuczonych talerzy, nie była w
stanie zepsuć nam tego dnia i byłam pewna, że nawet Manuela, która
najbardziej to przeżyła, w głębi siebie cieszyła się spędzonym
wspólnie czasem, a do Jese nie miała tak wielkich pretensji,
jakie uzewnętrzniała. Widziałam to w jej oczach. W takim
lekkomyślnym, nieco infantylnym Jese, przecież się zakochała i na
pewno nie wymieniłaby go na nikogo innego.
Podobnie jak ja nie zamieniłabym Alvaro.
Nie sądziłam, że obdarzę kogoś tak silnym uczuciem, a tym
bardziej, że to uczucie zostanie odwzajemnione. Czułam jego miłość
w każdym najdrobniejszym geście i mimo że trwało to już niemal
dwa lata, nie chciałam niczego zmieniać. Mimo gorszych dni, których
również mieliśmy mnóstwo, wiedziałam, że nikt nie
pokocha mnie tak jak on.
Rozejrzałam się po twarzach przyjaciół, w nadziei, że
odnajdę w nich to samo szczęście. Życzyłam im tego z całego
serca.
Rosita z czułością spoglądała na Nacho, martwiąc się o stan
jego nogi. Chłopak zaśmiał się i przygarnąwszy ją do siebie,
pocałował ją w czoło, dając jej do zrozumienia, że
niepotrzebnie szarga swoje nerwy.
Obrażona Manuela, udawała, iż nie słucha przeprosin Jesego,
krzyżując ręce na piersiach. Spoglądała rozeźlonym wzrokiem za
okno, ale wkrótce i ona wybuchnęła perlistym śmiechem,
dając się objąć swojemu chłopakowi.
Tak, oni też ewidentnie byli szczęśliwi.
-Wiesz? - odezwał się Alvaro, kiedy jakiś czas później
opuściliśmy mieszkanie Jese i Manueli. - Kiedy zobaczyłem cię na
lotnisku dwa lata temu, pomyślałem sobie, że to chyba z tobą chcę
spędzić resztę życia...
-Chyba? - uniosłam brwi, spoglądając na niego podejrzliwie.
Zatrzymał się na chwilę, by opuszkami palców dotknąć
mojego policzka. Spojrzał mi głęboko w oczy i odparł:
-Dzisiaj jestem tego pewien.
Nic na to nie odpowiedziałam. Zaśmiałam się, dając upust
radości, która rozpierała mnie od środka, a następnie
wtuliłam się w ramię Alvaro. Spojrzałam w mocno rozgwieżdżone
niebo, które w obliczu mojego szczęścia, zdawało się
migotać we wszystkich kolorach jakie w ogóle istniały.
To był tak piękny dzień, iż miałam nadzieję, że nigdy się nie
skończy.
Ale wiedziałam, że przed nami jeszcze mnóstwo takich.
__________
Aw, jak słodko. Za słodko. Nie tak miało być, ale nie mogłam się
powstrzymać. Moja pierwsza blogowa para, jak mogłabym skazać ich
na porażkę? Byłabym bez serca.
A tak poza tym: Jese, Nacho i Morata razem na jednym boisku? Bardzo
optymistyczny scenariusz :) Mam przeczucie, że wszyscy się wyniosą
jeszcze tej zimy i już się do tego przygotowuję psychicznie. Przy
pożal się boże polityce Pereza nic nie osiągną, więc w sumie to
im życzę żeby znaleźli klub, w którym liczą się
umiejętności, a nie kasa i marketing. Z bólem serca to
stwierdzam, ale Real Madryt nie jest klubem dla młodych wychowanków
:( Choć w głębi serca mam jeszcze nadzieję, że jednak się
utrzymają, no :( A teraz koniec tych moich osobistych przemyśleń,
przecież ja tu kończę moje początkowo ukochane, a potem męczące
opowiadanie! Oh... smutno mi trochę.
Zdaję sobie sprawę z wszechobecnych tu niedociągnięć, ale zrzucę
to na karb faktu, iż to jest mój debiut w blogosferze :)
Ostatecznie nie wyszło chyba aż tak katastrofalnie i z takim
przekonaniem żegnam Dianę i Alvaro (tego drugiego na niedługo), a
Was zapraszam na szlaki.
Nadszedł moment podziękowań.
Dziękuję Wam WSZYSTKIM <3 Za to, że byłyście, że
poświęcałyście swój czas i czytałyście to co ja
wystukałam na swojej klawiaturze. Nawet nie wiecie ile znaczy dla
mnie taka świadomość, że nie pisałam tego tylko i wyłącznie
dla siebie. Dziękuję każdej komentującej, każdej pozostającej w
ukryciu (a może by się tak ujawnić pod ostatnim postem? :p) i
nawet każdej, która gdzieś po drodze mi się wykruszyła.
Może któraś sobie przypomni o tej historii i jeszcze tu
zajrzy? :)
Na szczególne podziękowania zasłużyła sobie Madritistka!
Była ze mną od prologu i mam nadzieję, że będzie również
teraz, przy epilogu oraz później, jak już zacznę coś
nowego :) Nie wiem jak znosiłaś moje twórcze dołki, ale
bardzo, bardzo Ci dziękuję za tą cierpliwość :*
Dziękuję również Seli, która nie bała się wytknąć
mi moich niedociągnięć i mimo tego, że je dostrzegała, miała
nerwy do czytania moich wypocin. Co prawda ostatnio nie dawałaś
znaku obecności, ale mam nadzieję, że Cię nie odstraszyłam :)
Nie wiem co dalej. Miałam zacząć coś o Ramseyu, nawet stworzyłam
już bloga, ale chyba muszę to jeszcze przemyśleć. Nie chcę robić
nic zbyt pochopnie, więc na razie pozostaję przy tym jednym
opowiadaniu, które trwa.
Z Dianą i Alvaro już się pożegnałam. Niech sobie żyją długo i
szczęśliwie, razem czy osobno, ja już się w to nie wtrącam :)
Teraz idę komplikować życie Madzi i Maćka, a jeśli nie jesteście
tym zainteresowane to zapraszam tutaj <klik>, może znajdziecie
jeszcze coś dla siebie, ale w takim wypadku musicie uzbroić się w
cierpliwość :)
Jeśli będzie Wam za mną tęskno to zapraszam na gadu-gadu:
47871181 :)
Jeszcze raz dziękuję i do napisania :*
Epilog, epilog. Ja ja tego nie lubię. ;'(
OdpowiedzUsuńDobrze, że przynajmniej Diana i Alvaro są szczęśliwi.
Epilog świetny tak, jak całe opowiadanie.
Tak strasznie miło mi się zrobiło, gdy przeczytałam o podziękowaniach dla mnie, ale uważam, że to ja powinnam podziękować Tobie za tak cudowne opowiadanie, czas, ktory mogłam spędzać razem z Moratą, Dianą i resztą ekipy, ktorą naprawdę bardzo polubiłam i teraz trudno będzie mi się z nimi rozstać. Kiedyś pewnie tutaj wrócę i zacznę czytać od początku.
No więc BARDZO CI DZIĘKUJĘ i czekam na coś nowego.
Pozdrawiam! ;*
Po przeczytaniu tego komentarza muszę Ci podziękować jeszcze raz :) Tak miłych słów, chyba nikt mi jeszcze nie napisał. Aż czuję jak moje policzki zrobiły się czerwone...
UsuńDziękuję, dziękuję, dziękuję! :)
A jeśli chodzi o coś nowego, to najpierw muszę odszukać moją koleżankę o imieniu Wena, żeby móc skończyć to co zaczęłam :)
23 yr old Community Outreach Specialist Taddeusz Candish, hailing from Dolbeau-Mistassini enjoys watching movies like "Low Down Dirty Shame, A" and Candle making. Took a trip to Town Hall and Roland on the Marketplace of Bremen and drives a Ferrari 250 SWB California Spider. indeks
OdpowiedzUsuń